środa, 16 marca 2016

giewont i czerwone wierchy



Czyli szczytujemy 5 razy! (6.09.2014)





Sobotni poranek wita nas nieco gorszą pogodą, jest pochmurnie i mglisto. Tym razem mamy towarzysza Dawida, który przyjechał do nas z samego rana z Trzebini. Po pozostawieniu samochodu na parkingu przy naszej Willi i zakupie świeżego pieczywa w pobliskiej piekarni ruszamy już w trójkę w stronę dworca autobusowego. Po drodze tradycyjnie odwiedzamy też Tesco, po czym z kubkiem kawy w ręku wsiadamy do jednego z busów do Kuźnic. Nie jedziemy własnym samochodem, ponieważ parking jest wyłączony dla prywatnych samochodów.


Po dotarciu do Kuźnic obieramy niebieski szlak i wędrujemy kamienistą drogą lekko w górę. Na rozwidleniu szlaków wybieramy lewą odnogę. Idąc prawą znaleźlibyśmy się na Polanie Kalatówki, którą tym razem podziwiamy z oddali po naszej prawej stronie.



Po około godzinie spokojnego marszu docieramy do Hali Kondratowej. Tam postanawiamy chwilę odpocząć i posilić się przed ostatecznym podejściem na Giewont.







Idziemy cały czas niebieskim szlakiem, droga prowadzi początkowo przez las, tak jak przez większość pokonanej przez nas do tej pory trasy. Następnie drzewa znikają i pojawia się kosodrzewina. Kroczymy dość mocno pod górę po kamiennych schodach. Po około godzinie meldujemy się na Przełęczy Kondrackiej. Robimy krótką przerwę, głównie na uzupełnienie płynów. Po naszej prawicy widzimy najwyższy wierzchołek Śpiącego Rycerza, tam też się kierujemy. Nieustannie niebieskim szlakiem.








Wędrujemy wąską ścieżką pośród kosodrzewiny, by po kilku minutach dotrzeć do Kondrackiej Przełęczy Wyżniej. Zakładamy rękawiczki i podejmujemy upragnioną wspinaczkę na Giewont. Z pomocą w poruszaniu się po wyślizganych kamieniach przychodzą łańcuchy. Prawdopodobnie z tego powodu, w celu usprawnienia ruchu, szlak na szczyt jest jednokierunkowy. Nam jednak idzie to dość sprawnie, nie ma też tłumów jakich się początkowo spodziewaliśmy (być może z powodu pogody). Po kilku, a może kilkunastu minutach docieramy na szczyt. Giewont (1909 m n.p.m.) był jednym z moich upragnionych tegorocznych celów, i udało się! :)
Robimy kilka pamiątkowych fotek, a następnie obchodzimy krzyż z prawej strony i obieramy szlak zejściowy. Po kilku minutach oczekiwania schodzimy w dół. Tutaj również pojawiają się ubezpieczenia w postaci łańcuchów.




















Docieramy z powrotem do Kondrackiej Przełęczy Wyżniej, razem z Monią przebieramy gatki na dłuższe i cieplejsze, ponieważ robi się coraz chłodniej. Następnie postanawiamy zatrzymać się tutaj na dłuższą chwilę i uszczuplić nasze wałówkowe zapasy. 











Cel został zdobyty, planowaliśmy jednak dalszą podróż. Dalszy plan miał zostać zrealizowany w zależności od warunków pogodowych. Po długich przemyśleniach i obserwacji zbierających się nad nami chmur postanawiamy ruszyć w stronę Czerwonych Wierchów. 


















Wycieczkę granią Czerwonych Wierchów rozpoczynamy od Kopy Kondrackiej (2005 m n.p.m.), gdzie meldujemy się po około 20 minutach. Nie odpoczywamy jak inni turyści, chociaż miejsca nawet na biwak jest dość sporo. I ruszamy dalej, czerwonym szlakiem, w kierunku Małołączniaka.



















Droga biegnie dosyć stromo w dół, a następnie kamienną ścieżką prowadzącą zakosami na sam szczyt. Tam meldujemy się po około półgodzinnym marszu. Z Małołączniaka (2096 m n.p.pm) rozpościera się piękny widok na otuloną chmurami panoramę Tatr Wysokich. A Śpiący Rycerz od tej strony wygląda jakby inaczej ;) . 









Idziemy dalej, cały czas czerwonym szlakiem. Droga jest wzmocniona kamiennymi płytami. Odcinek ten jest chyba najtrudniejszy z uwagi na liczne urwiska. Kroczymy tak spokojnie z małymi przerwami około 30 minut, następnie zauważamy charakterystyczne dla Krzesanicy skalne chłopki. Tym samym zdobywamy najwyższy szczyt pasma Czerwonych Wierchów (2122 m. n.p.m.). 
































Znów schodzimy początkowo w dół, by następnie rozpocząć niedługie podejście na ostatni ze szczytów - Ciemniak (2096 m. n.p.m.).
 



















Po jego zdobyciu postanawiamy chwilę odpocząć. Nie trwa to jednak dłużej niż kilka minut, ponieważ zbierające się nad od jakiegoś czasu chmury w końcu dają o sobie znać i zaczyna kropić. Zbieramy się więc szybko w drogę powrotną do Kir. Lekki deszcz przeistacza się w ulewę (z gradem!) a w oddali słychać donośne grzmoty. My jednak kroczymy śmiało dalej, udaje nam się uciec przed burzą z bardziej narażonych wyższych partii. 

Ku naszemu zaskoczeniu w Kirach jest całkiem sucho. Wyglądamy więc całkiem zabawnie, gdy cali przemoczeni wsiadamy do busa w drogę powrotną...








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz